Dziś rano, w drodze do pracy coś niezwykłego zwróciło moją uwagę. Mimo tego, że do Halloween jest jeszcze bardzo daleko, a Labour Day zamykający sezon leni ledwie za pasem, ktoś zdążył już udekorować swój dom i podwórko w charakterystycznych pomarańczowo-czarnych kolorach, z kościotrupami, duchami i cała resztą. Co prawda sklepy juz tydzień temu zamieniły muszelki na dynie, wiedźmy i czarne koty, ale to są prawa marketingu - te same, które co roku napędzają gorączkę przedświąteczną w grudniu.
Nie rozumiem natomiast tego, jak można na własne życzenie zepsuć sobie radość z oczekiwanego święta. Ja na przykład po miesiącu gwiazdkowych piosenek na każdym kroku, mam zazwyczaj dosyć Bożego Narodzenia jeszcze zanim się zacznie. Zastanawiam jak długo można się cieszyć z czegoś co jeszcze się nie zaczeło? A może cała zabawa polega na tym, żeby sztucznie podtrzymywać nastrój podekscytowania za pomocą coraz to nowych gadżetów, których w sklepach bez liku? Czyli wszystko znowu sprowadza się do konsumcjonizmu...
Z Gwiazdką pewnie mi sie nie uda, bo już od początku grudnia zaczynają się przyjęcia i rozdawanie prezentów. Z Halloween postaram się jednak poczekać przynajmniej do pierwszej połowy października. Najważniejszy rekwizyt - kota - już mam, co prawda nie jest czarny, ale czy to ma znaczenie? Poza tym będzie dynia i wspólne jej wycinanie z JW. Myśle, że sięgnę też po jakąś opowieść o wampirkach, które specjalnie odłożyłam na jesień.
Tak na marginesie podoba mi się to, że niektóre święta nie mają tutaj stałej daty i wypadają albo - tak jak Dzień Pracy - w pierwszy poniedziałek września, albo - tak jak Święto Dziękczynienia - w ostatni czwartek listopada, albo - jak Memorial Day - w ostatni poniedziałek maja. Dzięki temu dzień wolny nigdy nie wypada w weekend, albo niewygodnie w środku tygodnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz