sobota, 18 lipca 2009

Nie taki czarny straszny jak go malują...


"Pomaluj to na czarno" to pierwsza książka, jaką przeczytałam w ramach kolorowego wyzwania. Mimo, że planowałam postawić raczej na wakacyjne kolory cieszę się ogromnie, że ją przeczytałam. Kolejny raz moja przekorna natura, która nie lubi narzucać sobie niczego z góry okazała się moim najlepszym sprzymierzeńcem - "Pomaluj to na czarno" prawie sama wskoczyła mi do koszyka. Całkiem nieplanowana.

Przyznać muszę, że obawiałam się, że będzie to lektura przygnębiająca, które z reguły staram się omijać. Przeczytałam wcześniej kilka recenzji, które właśnie tak ją określały. Mimo wszystko myślę, że tytuł książki odzwierciedla jej nastrój tylko w pewnym stopniu. Gdyby była ona prawdziwie "czarna" pewnie miałabym więcej problemów z jej przeczytaniem. A czytało mi się ją całkiem dobrze.


Rzecz się dzieje w Kalifornii, zimą 1980 roku, zaraz po tragicznej śmierci Johna Lennona w Nowym Jorku. Josie ma 20 lat, pozuje malarzowi rozmyślając o śmierci Beatlesa, pozwalając myślom swobodnie płynąć w różnych kierunkach. Chwilę potem jej świat wywraca się, po tym jak jej chłopak, Michael popełnia samobójstwo w hotelu na końcu świata o nazwie (o ironio!) Paradise Inn. Potem jest elegancki pogrzeb ze "scena": matka Michaela, światowej sławy pianistka rzuca się na Josie, przyduszając ja i odmawiając jej prawa do bycia na pogrzebie syna. I tak rozpoczyna się znajomość tych dwóch kobiet, które dzieli dosłownie wszystko. Meredith (matka) i Josie są zupełnymi przeciwieństwami: pierwsza - dama w średnim wieku, bogata, piękna, elegancka, utalentowana, pewna siebie; druga - podrostek palący romantyczne Gauloises, pijacy "voddy" z gwinta, z tlenionymi włosami, w żółtym futerku z Goodwill, mająca przytłaczającą świadomość swojej przeciętności. Kobiety przyciągają się nawzajem, a ta siła grawitacji ma swe źródło w utracie człowieka, które obie kochały.
Wydawać by się mogło, że taka fabuła nie może przynieść nic optymistycznego, a jednak... Przemyślenia Josie, szczere opisy świata wokół, pokazują bogactwo życia, złożoność ukrytej krainy ludzkich uczuć i myśli. Ani Josie, ani Meredith nie są postaciami jednoznacznymi. Dodatkowo wszystko jeszcze bardziej komplikuje „wielki nieobecny” - Michael stojący między nimi i przepełniający niemal każde zdanie, każdą myśl. Można powiedzieć, że ta jego pośrednia obecność sprawia, że jest on jednym w głównych bohaterów. Ale to nie samobójca jest według mnie głównym tematem książki. O ile Josie i Meredith jak planety krążą wokół wszystkiego tego, co pozostało po Michaelu: wspomnień, obrazów i ulubionych książek, o tyle dla pisarki samobójstwo jest jedynie wstępem do wnikliwego studium życia, jego niuansów, wielobarwnych cieni, niebezpieczeństw ukrytych w zakamarkach duszy, nie zaakceptowanych reguł.
Do ostatniej strony nie byłam pewna jak skończy się ta historia. Z jednej strony przeczuwałam klęskę, z drugiej miałam nadzieję na chociaż umiarkowaną wersję happy endu. Co stanie się z fascynującą Meredith i jej muzyką? Gdzie podzieje się Josie? I te wszystkie tajemnice odkrywane po drodze, w które trudno uwierzyć i które trudno zrozumieć.
Cóż można powiedzieć o zakończeniu nie zdradzając zbyt wielu szczegółów? Na pewno to, że jest wyraziste. Opowieść o Michaelu, Meredith i Josie zostaje zamknięta na zawsze, bo każde w nich wybrało zupełnie inną drogę. Ale przecież „Paint it black” nie jest książką, którą czyta się dla zakończenia, ale dla przyjemności upajania się słowami, trawienia pełnokrwistych myśli, wdychania niepokojących zapachów.
Myślę, że w ramach wyzwania sięgnę również po kolor biały z repertuaru Janet Fitch ("Biały Oleander").

I w komentarzach...
http://ksiazkownia.blox.pl/2009/07/Pomaluj-to-na-czarno-JFitch.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz