niedziela, 20 września 2009

PEARL JAM: Crazy Mary

Gdybym musiała zdecydować, która piosenka Pearl Jam jest moją ulubioną to pewnie wypadłoby na Crazy Mary.
Jest to piosenka niepozorna i absolutnie niezwykla. Jest w niej niesamowite napięcie, ładunek emocjonalny o ogromnej sile. Mimo, że nie ma w niej tego charakterystycznego rockowego kopa. Myślę też, że jest to piosenka dosyć trudna w wykonaniu (spróbujcie zaśpiewać ja razem z Eddiem!), a mimo tego ballada doskonała, melodyjna na swój smutny sposób...

Opowieści o Crazy Mary można posłuchać tutaj.

Jest jeszcze jeden powód dla którego tak kocham Crazy Mary. Łączy się to z pewnym wspomnieniem.
Pamiętam jak pewnego razu, w czasach liceum, wracaliśmy z jakiegoś biwaku. Pamiętam rozklekotany i duszny PKS, taki w którym zapachom rożnego rodzaju towarzyszy równie irytująca muzyka. Tego dnia w autobusie królowała jednak Trójka (tak się domyślam, bo żadna inna stacja nie ukochała sobie Crazy Mary tak jak ta). Nie pamiętam właściwie niczego wiecej poza tą piosenką, która wyłoniła się niespodziewanie spośród monotonnego hałasu. Dla mnie melodia ta zawładnęła całym otoczeniem, nie pamietam, aby ktoś się śmiał, albo rozmawiał. Pamiętam tylko popołudniowe słońce i przykurzone pekaesowskie zasłonki falujące w przeciągu. Czas stanął w miejscu i kołysał się leniwie w rytm muzyki i pojazdu. Przestrzeń utknęła w jednym punkcie - jak zacięta płyta, a może raczej jak zdjęcie - rozciągnięta w promieniach słońca i rozbita na atomy. To była chwila szczęścia, które należałoby namalować światłem. A także magi - czułam ją, chociaż nie potrafię tego udowodnić, ani do końca zrozumieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz