sobota, 20 sierpnia 2011

Liczby Charona

Od kiedy czytam po angielsku z czystą przyjemnością i mieszkam w kraju, w którym książki w tym języku są, jakby nie było, koniecznością, postanowiłam wykorzystać wolne chwile urlopu w Polsce na przeczytanie czegoś z moich rodzimych półek. Albo chociażby tego, co w Stanach jakimś cudem nie zostało jeszcze wydane.

“Liczby Charona” Marka Krajewskiego zaanonsowały mi się za pomocą zmyślnej reklamy radiowej w drodze na Mazury, kiedy to człowiek niejako zmuszony jest korzystać z dobrodziejstw wszechpolskich radiostacji popowych, by zabić monotonnię podróżowania rodzimymi drogami. Tak czy inaczej reklama na mnie podziałała. Może dlatego, że wyraźnym kontrastem odbiła się od drażniącego radiowego tła, a może dlatego, że od razu dowiedziałam się, że akcja kryminału dzieje się w Lwowie. A to dla mnie coś nowego. Wróciłam więc z Mazur (gdzie fantastycznie czytało mi się pewnien szwecki kryminał wylegując się na dziobie łódki moich rodziców), pobiegłam do księgarni i przeczytałam…

charon

To moje pierwsze spotkanie w Markiem Krajewskim i na pewno moje wrażenia co do postaci komisarza Popielskiego są świeże. Gdzieś przeczytałam, że odbija się tu echem bohater dotychczasowej serii kryminalnej, którą pisarz umiejscowił w swoim rodzinnym Wrocławiu. Ja tego oczywiście nie odczułam, ale nie mogę wyzbyć się wrażenia, że wiem czego spodziewać się po bohaterach Krajewskiego. Jestem zdecydowaną przeciwniczką dzielenia czegokolwiek (łącznie z literaturą) na to co damskie i męskie. Uważam, że to podział przede wszystkim sztuczny. Czasem jednak mam wrażenie, że coś do mnie wyjątkowo nie przemawia, tak jakbym czuła, że za estetyką, w kontrapunkcie opowieści czai się męskie postrzeganie świata.

Komisarzowi Popielskiemu nie mam właściwie nic do zarzucenia. Nie jest on większym macho, niż mężczyżni tego samego pokroju prawie 100 lat poźniej. Na pewno jest bardziej szarmancki. Ale przecież mamy do czynienia z międzywojennym Lwowem! Pech i nieszczęśliwa ułomność pozwalają spojrzeć na niego jeszcze bardziej wyrozumiałym (żeby nie powiedzieć litościwym) wzrokiem.

Chyba najbardziej raziło mnie w tej powieści okrucieństwo. Nawet niezbyt przyjemna okładka książki zdaje się to potwierdzać. Wiem, że w powieściach o zbrodniach często mamy do czynienia z większą, lub mniejszą jego dozą, niemniej jednak w tym wypadku wydało mi się aż nazbyt dosłowne, prawie…nagie. Oczywiście wiem, że to, co wydaje mi się wadą, dla innych może być jak najbardziej zaletą.

A skoro jestem już przy minusach to wspomnę, że smakoszy kryminałów może też troszeczkę rozczarować intryga. Tempo akcji nie zwalnia, ale wydarzenia zaczynają się w pewnym momencie toczyć dwoma równoległymi torami. Tak, że w końcu charonowy morderca, od którego zaczyna się powieść zepchnięty zostaje na drugi plan. Nie jestem pewna na ile przeszkadza mi taki zabieg, skoro na lewo i prawo jest tyle kryminałów, które mimo popularności nie grzeszą oryginalnością.

Z drugiej strony niekwestionowaną zaletą tego retro-kryminału jest sam Lwów – jego urokliwe parki, mokre ulice i ciemne bary. Zbrodnia w takim mieście nabiera zupełnie innych kolorów. I dla tego chociażby, i przepięknej miękkiej gwary warto przeczytać ten, jakby nie było, interesujący kryminał. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz