sobota, 29 października 2011

Historia pewnego małżeństwa

Pierwszy śnieg bywa bajeczny, zwłaszcza gdy przykrywa nieśpiesznie grudniową ziemię, rozścielając dywan pod przybycie puchatej choinki. W październiku, miesiącu pomarańczowej królowej – dyni, kiedy to dzieciaki przygotowują kostiumy i śnią o słodyczach, śnieg jest niczym innym jak przygnębiającą zapowiedzią długiej zimy. Już wczoraj zrobiło się niezwykle zimno jak na tą porę roku, a dzisiaj pozłacany dywan liści przykryła breja śniegu i deszczu. W taki smętny dzień trudno znaleźć energię na coś innego jak czytanie i regularne spacery do kuchni po kolejną gorącą herbatę. Może to właśnie ten przedwcześnie zimowy chłód sprawił, że trudno mi było wykrzesać parę ciepłych myśli na temat książki, którą właśnie dziś dokończyłam czytać.

9780312428280

“The Story of a Marriage” rzeczywiście wywołuje momentami skojarzenia z “Drogą do Szczęścia”, ale jednocześnie pojedynek ten według mnie przegrywa. W obu powieściach motyw przewodni – małżeństwo – osadzone zostało w ciekawej scenerii amerykańskiego przedmieścia lat pięćdziesiątych. I na tym właściwie podobieństwo się kończy.

Oczekiwałam lektury trzymającej mnie w napięciu, szokującej tajemnicy i paru zwrotów akcji. Zamiast tego książka zaskoczyła mnie, ale mam wrażenie, że nie tym, czym powinna. Największa tajemnica małżeństwa Pearlie i Hollanda, która jest jednocześnie rdzeniem historii, wcale nie jest takim wielkim zaskoczeniem, ujawniona zostaje zresztą dosyć wcześnie. Potem dzieje się niewiele, aż do zakończenia, które wydaje się po prostu jednym z możliwych wariantów, czyli jednym słowem tak naprawdę nie zaskakuje. 

Przyznam, ze książka napisana jest ładnie. Liryczność, na którą powołuje się wielu recenzentów jest właściwie jej najmocniejszą stroną. Najsłabszą wydaje mi się fabula, która w pewnym momencie wydała się za bardzo "rozciągnięta" i postacie, które mnie osobiście nie przekonały. Może gdyby autorka powieści była czarnoskórą pisarką, postać Pearlie byłaby bardziej prawdziwa? A tak brakowało jej, według mnie, integralności. Trudno mi uwierzyć, że w czasach kiedy różnice pomiędzy białymi i czarnymi były bardzo głębokie, istniał ktoś taki jak Pearlie, ktoś w kim jest tak niewiele afroamerykańskiej tożsamości. Myślę, że to szokuje o wiele bardziej niż tajemnica, którą skrywają małżonkowie, w dodaktu każde z osobna. O Hollandzie wiemy właściwie bardzo niewiele, tylko tyle ile zdołamy się dowiedzieć od Pearlie, która kilka razy powtarza, że "nie znamy tych, których kochamy". Nie znamy? A może nie dajemy sobie i tej drugiej połówce szansy na to poznanie? Uciekamy przed prawdą, ale ona - jak to ona - najczęściej wyłazi szczelinami i w kończu nas dopada. W przypadku Pearlie kij ten ma jednak dwa końce, bo przecież prawda równie dobrze może nas zranić, jak i przynieść ulgę.

Biorąc pod uwagę tytuł spodziewałam się przede wszystkim literackiego studium małżeństwa. Zamiast tego dostałam opowieść o wszystkim po trochu: o powojennej amerykańskiej paranoi, o społecznych nierównościach, o nietolerancji wobec homoseksualizmu, no i wreszcie o kobietach wychowanych w pokorze i żonach cierpiących w milczeniu. Zresztą sam autor w pewnym momencie dochodzi do podobnego wniosku i stwierdza, że: “To jest opowieść o wojnie. Chociaż nie tak miało być. Rozpoczęła się opowieścią o miłości, opowieścią o małżeństwie, wojna jednak przyczepiła się do niej jak rozbite szkło”. 

Nie jest to zła książka, a już na pewno nie jest to źle napisana książka. Ale mimo wszystko żal mi trochę czasu, który mogłam poświecić na bardziej interesującą historię - taką, która w przeciwieństwie to powieści Greera, zostałaby ze mną na dłużej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz