Floryda jest podobno stanem pełnym emerytów i troche kiczowatym jeśli chodzi o wygląd. Podróże – jak to zazwyczaj bywa – pozwalają na wyrobienie swojego własnego zdania. Osobiście nie zauważyłam żadnej róznicy demograficznej pomiędzy Florydą, a Pennsylvanią. Może wynika to z tego, że widziałam tylko kawałek Florydy, czyli jej najbardziej interesujące miejsca. Jeśli chodzi natomiast o pastelowe kolory, to muszę przyznać, że przestało mnie to razić. Może dlatego, że kolory te zainspirowane są naturą: spektakularnymi zachodami słońca (widziałam odcień fioleu, którego nigdy nie spodziewałabym się zobaczyć w naturze), różem flamingów, delikatnym błekitem wody, czy nieskończenie niebieskim niebem.
Moje wrażenia postanowiłam opisać w punktach, uwypuklając wszystko to co podobało mi się najbardziej. I tak na pierwszym miejscu jest….
POGODA (ATRAKCJA NUMER 1)
Grudniowa pogoda na Florydzie nie koniecznie pozwala na pluskanie się w falach, albo moczenie w basenie, ale jesli ktoś ma ochote na kawałek słonecznej wiosny zamiast zaśnieżonej choinki, to Floryda jest idealnym miejscem małe wakacje. Zwłaszcza południowa Floryda, gdzie np. w Wigilię rano było 25 stopni… Co prawda światełek światecznych jest dużo mniej, ale z powodzeniem wynagradza to błekitne niebo, wiatr szeleszczący liśćmi palm i cieplutkie słońce.
ATRAKCJA NUMER 2 – MIAMI
Trudno mi powiedzieć czego spodziewałam się po Miami. Gdzieś tam w zakamarkach mojej pamięci majaczyło się Miami Vice. Słyszałam też o South Beach, no i tyle…
Okazuje się, że to prawie pięciomilionowe miasto jest obok Nowego Jorku, Los Angeles i Chicago jednym z największych w Ameryce. Jednak to nie rozmiar świadczy o jego znaczeniu, ale międzynarodowa ranga. Miami jest nie tylko ważnym ośrodkiem turystycznym, kulturalnym i rozrywkowym, ale też finansowym. Widać to najlepiej w Downtown, które robi wrażenie zwłaszcza nocą. Kilkupoziomowe autostrady i rozświetlone wieżowce składają się na wizerunek modelowego miasta przyszłości. Wygląda to naprawde oszałamiająco, tak samo jak prędkość z jaką pomyka się taką autostradą.
O ile finansowy Downtown jest mózgiem miasta, o tyle południe miasta jest jego sercem. Tam zamiast banków i wielkich korporacji mamy hotele, restauracje i słynną na cały kraj plażę. Po drodze mijamy port i luksusowe rezydencje, których ceny (o ile sie nie mylę) dochodzą do 30 milionów dolarów.
Zatrzymaliśmy się w rejonie South Beach, który słynie z architektury Art Deco, bujnego życia nocnego, no i oczywiście pięknej plaży. Równie przyjemnie spaceruję się tam rano jak i w nocy, kiedy restauracje ze stolikami rozstawionymi na chodniku zapraszają na obiad - czy to przy świecach, czy też przy akompaniamencie muzyki na żywo (całkiem niezłej zresztą). Szczególnie polecam oddaloną nieco od plaży, ale absolutnie uroczą Espaniola Way z restauracjami w hiszpańskim i włoskim stylu.
Chyba najbardziej niesamowita jest różnorodność Miami. Wspomniałam już o nowoczesnym Downtown, które w godzinach szczytu mało się pewnie różni od Nowego Jorku, czy innich wielkich miast. W południowej części miasta króluje natomiast atmosfera relaksu, typowa Karaibom. Łatwo w takim otoczeniu nabrać dystansu do codziennych drobnych irytacji, zapomnieć o tych wszystkich sprawach, które zazwyczaj wydają się szalenie ważne. Czas pod palmami płynie inaczej, a raczej przemyka w zacienionych zaułkach, kiedy my raczymy się winem i słońcem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz